niedziela, 22 maja 2016

O tym jak porwałam własne dzieci

Dla jednych będzie to banał. Dla innych złota myśl, sentencja, życiowa prawda.
To jakim jesteś człowiekiem nie zależy od twojego urodzenia, wykształcenia, zasobności portfela, układów.
To jakim jesteś człowiekiem, zależny tylko od ciebie samego.
Wciąż sobie uświadamiam, jak ważna w kontaktach międzyludzkich jest relacja z drugim człowiekiem. A przecież do tych konfrontacji dochodzi każdego dnia, bo nie tylko w pracy mamy do czynienia "z klientem". W każdej w zasadzie sytuacji życiowej stykamy się z drugim człowiekiem i wszystkie one, te sytuacje, pokazują jakimi ludźmi jesteśmy.
Ja zaliczam się do tej drugiej grupy i ta życiowa prawda po raz kolejny objawiła się w moim życiu i po raz kolejny zdecydowała o losie mojej rodziny.
A co ta filozoficzna myśl ma wspólnego z naszymi losami? Posłuchajcie...
W Bawarii żyło się nam tak, jak się żyło. Do tego spokoju wewnętrznego, który sprawia, że trudności mnie nie przerastają, było jeszcze daleko. W zasadzie każdy tydzień przynosił nam niemiłą niespodziankę, ale niby wszystko było w granicach normy, stanu jeszcze do zaakceptowania. Te trudności dotyczyły przede wszystkim szkoły dzieci, choć po pierwszej euforii okazało się, że w zasadzie na każdym kroku trzeba się pilnować, bo "wielki brat" patrzy.
Nie było to życie spokojne, oj nie, ale skoro zdecydowałam się na emigrację, to trzeba ponosić konsekwencje własnych decyzji, zacisnąć zęby i czekać aż się sytuacja unormuje.
Tu jeszcze muszę dodać, że miejsce zamieszkania było bardzo specyficzne, ze względu na zasobność portfela. I dało się to odczuwać na każdym kroku. Wśród miejscowych ma swoją (negatywną) opinię. [Pani psycholog ze szpitala, powiedziała wprost, za co jestem jej wdzięczna, bo u Niemców jest to ewenementem, bo nie wyrażają swoich opinii głośno, że gorszego miejsca do zamieszkania wybrać sobie nie mogłam].
Nie wiem, co mogło być tym unormowaniem, bo patrząc w przyszłość, okazało się, że znów muszę "kombinować", co mam zrobić ze swoim dzieckiem, bo kończyło szkołę podstawową, która w Bawarii trwa 4 lata. A rokowania nie były dobre. Działałam trochę na zasadzie - zobaczymy, co przyniesie jutro.
I tak wiodłam to moje "zestresowane" życie nie przypuszczając, że będę zmuszona do podejmowania takich drastycznych i szybkich decyzji. Bo wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Zainteresował się mną pewien urząd i zaprosił na rozmowę. Sama wizyta w owym urzędzie nie powinna być niczym przerażającym, ale sposób w jaki pani urzędniczka prowadziła ze mną rozmowę (metoda zastraszająca!!!) spowodował, że zaczęłam się zastanawiać "o co chodzi". Okazało się, że w dobrej wierze doniesiono na mnie, a owej urzędniczce bardzo zależy na harmonijnym życiu mojej rodziny. I oto co mi zaproponowano - albo sama zrezygnuję z pracy, albo pani zadzwoni do mojego pracodawcy i nakaże mnie zwolnić, bo moim obowiązkiem jest opieka na dziećmi. Takim mało istotnym szczegółem, kto będzie moją rodzinę utrzymywał, kiedy ja nie będę pracować, się nie przejęto. To był pierwszy bodziec.
Drugim bodźcem było zachowanie pani sprawującej w szkole władzę. Owa pani miała władzę absolutną i hasła w stylu "zależny nam na ścisłej współpracy na linii rodzie nauczyciele" nie miały w moim przypadku miejsca. Pani wydaje polecenia i te polecenia wykonuje się bez szemrania i już. I tak w jednym dniu mnie dyra zaatakowała tymi słowami, ze złośliwym uśmieszkiem ofkors - Dziecko ma już opiekuna, i co? I jest pani zadowolona, prawda? Tak sobie wtedy pomyślałam, ze ta kobieta faktycznie nie ma pojęcia, czemu ma służyć opiekun, ze to nie ja mam być zadowolona, tylko szkoła, bo to po pierwsze ułatwienie dla dziecka (nie dla mnie) a po drugie dla nauczyciela.
A innego dnia zostałam zaatakowana z jednej strony przez opiekuna - dlaczego puszcza pani chore dziecko do szkoły? Przeszkadza innym dzieciom, dekoncentruje je. Nie jest dobrze, że chodzi do szkoły. Zaznaczę, że chodzi o alergię, która nie jest zaraźliwa. Myślałam, ze to ja rodzic podejmuję decyzję, czy dziecko jest chore czy nie, a tu klops. To system za mnie decyduje... Wiec dziecko zostało w domu. I co? I atak dyrektorki - dziecko specjalnie choruje, nie może chorować, jak ma opiekuna. Powinno chodzić do szkoły!!! Nie może chorować!!!
"Po fakcie" osoba sprawująca władzę jeszcze kilkakrotnie wywierała na mnie presję a także manipulowała i próbowała zrzucić na mnie całą odpowiedzialność za szkolną sytuację. 

Poczułam się wtedy, jakbym była w innej rzeczywistości. I tak sobie pomyślałam - gdzie ja jestem. To, co się dzieje wokół mnie nie może być prawdziwe, nie może dziać się naprawdę.

Wtedy pomyślałam, mam dość. Kosztuje mnie to za dużo nerwów i stresu. To nie było życie prawdziwe. To było życie w zastraszeniu, a ja tak żyć nie chcę. Emigracja tak, ale nie takim kosztem. Zwłaszcza, że istniała realna szansa, że dzieci mogą zniknąć z mojego życia na zawsze, skoro jestem już "notowana".

Po odbyciu rozmów plemiennych została podjętą decyzja, że wracamy na Ojczyzny łono. Tak byłam zestresowana, że mi dzieci zabiorą, że wywiozłam je do PL tak szybko, jak to możliwe.


Nad Izarą


2 komentarze:

  1. Jestem przerażona, że takie praktyki mogą mieć miejsce, to wszystko brzmi jak jakiś horror!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Agato, dziękuję za Twój komentarz. Brzmi to jak horror i dzieje się naprawdę. Ale już jesteśmy bezpieczni ;-)

      Usuń