sobota, 28 maja 2016

O przyjaźni

Dzisiejszy projekt powstał w ramach Klubu Polki i opowiada o przyjaźni.

Czasy szkoły podstawowej to beztroskie dzieciństwo spędzone na zabawach z dziewczynkami z sąsiedztwa. Miałam kilka koleżanek, z którymi bawiłam się na podwórku. Potem nasze drogi się trochę rozeszły, bo każda z nas poszła do innej szkoły, a z czasem zupełnie straciłyśmy ze sobą kontakt.
Jako nastolatce wydawało mi się, że przyjaźń będzie trwała wiecznie. Moje "prawdziwe" przyjaźnie zaczęły się w szkole średniej. Był to okres wzmożonych kontaktów koleżeńskich. Miałam to szczęście, że należałam do oaz prowadzonych przez zakonników i dzięki temu poznałam dużo ludzi z całej Polski. Dzięki wyjazdom wakacyjnym rozwinęłam się towarzysko. Do dziś zdecydowana większość moich znajomych to ludzie z czasów oazowych. Oprócz wyjazdów kilka razy do roku do znajomych, rozsianych po Polsce, utrzymywałam kontakt listowy. Miałam wtenczas kilka przyjaciółek korespondencyjnych, z którymi pisałam listy kilka dobrych lat. Z sentymentem wspominam ten okres, kiedy szło się na pocztę główną, po to tylko, by listy do Drogiej Znajomej jak najszybciej do niej dotarły, bo z poczty blisko domu wybierało się listy raz dziennie. Emocje zamknięte w kopercie, miłe wspomnienia, ważne słowa. Wszystko to sprawiło, że ta więź, która między nami powstała, była ważna. Kiedy udało nam się spotkać, radość była wielka, ale miałam wrażenie, że dużo lepiej rozumiem się z koleżankami przez listy, aniżeli podczas rozmowy twarzą w twarz. Ta więź, która powstała w napisanych słowach była intymniejsza, niż to, co zostało powiedziane.
Potem zaczęło się dorosłe życie. Założyłam rodzinę. Nawet nie wiem kiedy, nasze drogi się rozeszły i całkowicie straciłam kontakt z moimi przyjaciółkami "od listów" i tymi innymi. Próby podtrzymania znajomości okazały się niewystarczające. Przyjęłam fakt, że "nic nie może wiecznie trwać" za naturalną kolej rzeczy.
Pojawiły się dzieci a wraz z nimi krąg matek skupionych wokół "naszego guru", o której już na blogu pisałam. Kilka lat wspólnych spotkań zaowocowało, chyba powinnam wreszcie tę relację miedzy nami nazwać, przyjaźnią. Jest nas kilka matek, które znamy się dość dobrze i wiemy, ze możemy na siebie liczyć w trudnych chwilach. Te własnie moje bielańskie koleżanki pomogły mi przetrwać trudne chwile po odejściu męża. To właśnie one nie zgadzały się na moją emigrację i to własnie one cieszyły się, kiedy wróciłam.

A przyjaźń na emigracji? Czy w moim przypadku była możliwa?
Mimo iż jestem osobą kontaktową i towarzyską nie szukałam na siłę przyjaciółki, czy nawet znajomej w Niemczech. Życie nauczyło mnie, że relacje często składają się z pozorów. Kiedy naprawdę potrzebujesz pomocy, często zdarza się, ze możesz liczyć tylko na siebie, bo nikt nie ma ochoty ci pomagać, mimo iż wcześniej wyrywał się z pomocą. Wiedziałam, że może być trudno. Jednak wyszłam z założenia, że nie mogę się zamykać w sobie, raczej pozwolić płynąć codzienności. Okazało się, że miejsce docelowe jest specyficzne i nie mam co liczyć, na znajomości nie mówiąc o czymś głębszym. Nie przeszkadzało mi to, bo te kilka lat samotności nauczyło czuć się dobrze w pojedynkę, z własnymi dziećmi tylko.
Muszę jednak wspomnieć o trzech koleżankach, z którymi udało mi się nawiązać nić porozumienia. Pierwsza z nich bardzo mi pomogła w kwestiach organizacyjnych. Coś tam nas łączyło, spotykałyśmy się sportowo od czasu do czasu, ale nie było tej iskry, która by nas zjednoczyła. Do czasu... Gdy okazało się, ze tak nagle wyjeżdżam, moja niemiecka koleżanka bardzo się przejęła, że mnie traci i zorganizowała mi dużo atrakcji. Wszystko było bardzo ciekawe i jestem jej wdzięczna. Szkoda tylko, że "obudziła się" tak późno.
Z drugą z nich zaprzyjaźniłam się "na gruncie zawodowym" - owa koleżanka przywróciła mi wiarę w Niemców ;-) Pokazała, że Niemcy mogą być normalni. Motywowała do rozwoju intelektualnego. Mówiła do mnie tak - Jadwiga ta praca nie jest dla Ciebie. Ty masz skończone studia wyższe, Ty jesteś za mądra, by tu pracować. Z drugą koleżanką prowadziłam intelektualne dysputy.
Wreszcie koleżanka nr trzy - najważniejsza dla mnie. Tym razem to ja bardzo żałuję, że nasza znajomość została przerwana. Mam jednak nadzieję, że naszą relację uda się podtrzymać choćby wirtualnie. S. sama była w DE obca, dlatego wpadłyśmy na siebie i "zaiskrzyło". Choć nie widywałyśmy się często, czułyśmy do siebie sympatię.

I jeszcze kilka słów o znajomych - mam kilku znajomych, o których wiem, że mogę na nich liczyć. Czym jestem starsza, tym bardziej do mnie dociera, że życie potrafi zaskakiwać i nie ma nic na zawsze. Staram się pielęgnować te znajomości, ale też jestem tego świadoma, że nie robię wszystkiego, co mogę. Może trochę zgodnie z zasadą, że jednak nie wszystko zależy ode mnie.
Ten projekt o przyjaźni uświadamia mi, że powinnam doceniać te relacje, które mam, a nie ciągle szukać luk. Powinnam cieszyć się tym, co mam i doceniać, ze ktoś jest przy mnie. Powinnam też nauczyć się, ze nie jestem pępkiem świata. Moi znajomi mają swoje trudności, ale są ze mną, kiedy ich potrzebuję.
Amen ;-)

niedziela, 22 maja 2016

O tym jak porwałam własne dzieci

Dla jednych będzie to banał. Dla innych złota myśl, sentencja, życiowa prawda.
To jakim jesteś człowiekiem nie zależy od twojego urodzenia, wykształcenia, zasobności portfela, układów.
To jakim jesteś człowiekiem, zależny tylko od ciebie samego.
Wciąż sobie uświadamiam, jak ważna w kontaktach międzyludzkich jest relacja z drugim człowiekiem. A przecież do tych konfrontacji dochodzi każdego dnia, bo nie tylko w pracy mamy do czynienia "z klientem". W każdej w zasadzie sytuacji życiowej stykamy się z drugim człowiekiem i wszystkie one, te sytuacje, pokazują jakimi ludźmi jesteśmy.
Ja zaliczam się do tej drugiej grupy i ta życiowa prawda po raz kolejny objawiła się w moim życiu i po raz kolejny zdecydowała o losie mojej rodziny.
A co ta filozoficzna myśl ma wspólnego z naszymi losami? Posłuchajcie...
W Bawarii żyło się nam tak, jak się żyło. Do tego spokoju wewnętrznego, który sprawia, że trudności mnie nie przerastają, było jeszcze daleko. W zasadzie każdy tydzień przynosił nam niemiłą niespodziankę, ale niby wszystko było w granicach normy, stanu jeszcze do zaakceptowania. Te trudności dotyczyły przede wszystkim szkoły dzieci, choć po pierwszej euforii okazało się, że w zasadzie na każdym kroku trzeba się pilnować, bo "wielki brat" patrzy.
Nie było to życie spokojne, oj nie, ale skoro zdecydowałam się na emigrację, to trzeba ponosić konsekwencje własnych decyzji, zacisnąć zęby i czekać aż się sytuacja unormuje.
Tu jeszcze muszę dodać, że miejsce zamieszkania było bardzo specyficzne, ze względu na zasobność portfela. I dało się to odczuwać na każdym kroku. Wśród miejscowych ma swoją (negatywną) opinię. [Pani psycholog ze szpitala, powiedziała wprost, za co jestem jej wdzięczna, bo u Niemców jest to ewenementem, bo nie wyrażają swoich opinii głośno, że gorszego miejsca do zamieszkania wybrać sobie nie mogłam].
Nie wiem, co mogło być tym unormowaniem, bo patrząc w przyszłość, okazało się, że znów muszę "kombinować", co mam zrobić ze swoim dzieckiem, bo kończyło szkołę podstawową, która w Bawarii trwa 4 lata. A rokowania nie były dobre. Działałam trochę na zasadzie - zobaczymy, co przyniesie jutro.
I tak wiodłam to moje "zestresowane" życie nie przypuszczając, że będę zmuszona do podejmowania takich drastycznych i szybkich decyzji. Bo wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Zainteresował się mną pewien urząd i zaprosił na rozmowę. Sama wizyta w owym urzędzie nie powinna być niczym przerażającym, ale sposób w jaki pani urzędniczka prowadziła ze mną rozmowę (metoda zastraszająca!!!) spowodował, że zaczęłam się zastanawiać "o co chodzi". Okazało się, że w dobrej wierze doniesiono na mnie, a owej urzędniczce bardzo zależy na harmonijnym życiu mojej rodziny. I oto co mi zaproponowano - albo sama zrezygnuję z pracy, albo pani zadzwoni do mojego pracodawcy i nakaże mnie zwolnić, bo moim obowiązkiem jest opieka na dziećmi. Takim mało istotnym szczegółem, kto będzie moją rodzinę utrzymywał, kiedy ja nie będę pracować, się nie przejęto. To był pierwszy bodziec.
Drugim bodźcem było zachowanie pani sprawującej w szkole władzę. Owa pani miała władzę absolutną i hasła w stylu "zależny nam na ścisłej współpracy na linii rodzie nauczyciele" nie miały w moim przypadku miejsca. Pani wydaje polecenia i te polecenia wykonuje się bez szemrania i już. I tak w jednym dniu mnie dyra zaatakowała tymi słowami, ze złośliwym uśmieszkiem ofkors - Dziecko ma już opiekuna, i co? I jest pani zadowolona, prawda? Tak sobie wtedy pomyślałam, ze ta kobieta faktycznie nie ma pojęcia, czemu ma służyć opiekun, ze to nie ja mam być zadowolona, tylko szkoła, bo to po pierwsze ułatwienie dla dziecka (nie dla mnie) a po drugie dla nauczyciela.
A innego dnia zostałam zaatakowana z jednej strony przez opiekuna - dlaczego puszcza pani chore dziecko do szkoły? Przeszkadza innym dzieciom, dekoncentruje je. Nie jest dobrze, że chodzi do szkoły. Zaznaczę, że chodzi o alergię, która nie jest zaraźliwa. Myślałam, ze to ja rodzic podejmuję decyzję, czy dziecko jest chore czy nie, a tu klops. To system za mnie decyduje... Wiec dziecko zostało w domu. I co? I atak dyrektorki - dziecko specjalnie choruje, nie może chorować, jak ma opiekuna. Powinno chodzić do szkoły!!! Nie może chorować!!!
"Po fakcie" osoba sprawująca władzę jeszcze kilkakrotnie wywierała na mnie presję a także manipulowała i próbowała zrzucić na mnie całą odpowiedzialność za szkolną sytuację. 

Poczułam się wtedy, jakbym była w innej rzeczywistości. I tak sobie pomyślałam - gdzie ja jestem. To, co się dzieje wokół mnie nie może być prawdziwe, nie może dziać się naprawdę.

Wtedy pomyślałam, mam dość. Kosztuje mnie to za dużo nerwów i stresu. To nie było życie prawdziwe. To było życie w zastraszeniu, a ja tak żyć nie chcę. Emigracja tak, ale nie takim kosztem. Zwłaszcza, że istniała realna szansa, że dzieci mogą zniknąć z mojego życia na zawsze, skoro jestem już "notowana".

Po odbyciu rozmów plemiennych została podjętą decyzja, że wracamy na Ojczyzny łono. Tak byłam zestresowana, że mi dzieci zabiorą, że wywiozłam je do PL tak szybko, jak to możliwe.


Nad Izarą


środa, 4 maja 2016

Nagła zmiana

W przeciągu ostatniego miesiąca tyle się wydarzyło, że aż się nie chce uwierzyć, że to wszystko działo się naprawdę. A działo się dużo i niestety towarzyszyły temu trudne emocje, dużo stresu i strachu, fizycznego i psychicznego zmęczenia. Dni biegły przy tym jak szalone, a ręce były pełne roboty. Czasu na blogowanie nie było.
Teraz jestem na końcówce tego maratonu, który mam nadzieję potrwa jeszcze z tydzień. A czeka mnie przy tym kilka pomniejszych, ale równie energochłonnych czynności.
Dziś dostałam od moich niemieckich znajomych takie słowa "Każdy koniec jest nowym początkiem".
Wierzę, że ten nowy początek będzie dobry, bo nadzieja mnie nie opuszcza.
"Tu" bywało wiele trudnych chwil, w zasadzie większość z nich to te trudne niestety. Bywały chwile zwątpienia i melancholii. Aż się sobie dziwiłam, że mnie odwiedzały tak często, choć ich nie zapraszałam i drzwi im nie otwierałam.
Ale rodzi się nadzieja na nowe, na lepsze.
Kilka ciepłych wspomnień zostanie w moim sercu.

Oto jedno z nich.






W pierwszą niedzielę kwietnia było bardzo upalnie. Tak gorąco, że po kilkunastu minutach leżenia plackiem na kamieniach dopadł mnie błogostan - och, jak pięknie. Chwilo, trwaj wiecznie!
To nasze zdjęcia z pierwszego w tym roku i ostatniego zarazem plażowania nad Izarą.

Do następnego!