piątek, 1 kwietnia 2016

Mój pierwszy raz

Nuda... nic się nie dzieje.
By podskoczyły statystyki, trochę taki przewrotny tytuł dałam. [Poprawcie mnie, jeśli się mylę, ale mam wrażenie, że stosuję już niemiecką składnię, czyli czasownik, a precyzyjniej orzeczenie, na końcu zdania. Czy ktoś to może potwierdzić???] 
Bo co miałam napisać - dzisiejszy post będzie o książkach. Wtedy nikt by tego nie przeczytał. A tak to może się ktoś natnie i będzie to niesamowity primaaprilisowy żart. I choć raz mi się on uda! ;-)

Ale na serio, choć dziś mamy pierwszy dzień kwietnia, nie będę pisać o psikusach, żartach i dowcipach. Dziś będzie o książkach w moim życiu.

Książki czytam nałogowo, kocham książki i nie umiem bez nich żyć. To jest oczywiście wersja dla tych, którzy mnie nie znają w realu, ew. tych, którzy mnie znają słabo. W mojej rodzinie pierwotnej wciąż i wciąż powtarza się kilka dowcipów o moim nierozgarnięciu i o tym, że w dzieciństwie i młodości żadnej książki nie przeczytałam do końca. Muszę się z tym nie zgodzić, choć do końca nie wiem, jak było naprawdę. Prawdą jest, że wtenczas czytanie nie przynosiło mi tyle radości, ile przynosi mi teraz.

Moje pierwsze książkowe wspomnienie dotyczy historii, którą zapewne większość z Was czytała w dzieciństwie, gdyż w tamtych, zamierzchłych czasach była to lektura obowiązkowa w szkole. Mowa o Psie, który jeździł koleją Romana Pisarskiego. Pamiętam, jak było ciepłe niedzielne popołudnie, mama wraz ze znajomą szły na spacer, a ja nie mogłam iść (wyraźny sprzeciw mojej mamy!), bo musiałam książkę dokończyć. Pewnie następnego dnia mieliśmy ją w klasie omawiać. Byłam zła, a czytanie nie szło mi dobrze i nie pamiętam, by ta opowieść mnie jakoś szczególnie wciągnęła.

Moje dziecko już dawno jest po lekturze tej książki. Ciekawa byłam, czy się spodoba. Jednak takiej reakcji się nie spodziewałam - dziecko, po ekspresowym przeczytaniu, ze łzami w oczach przyszło i powiedziało, bym tę książkę wyrzuciła, bo nie chce jej więcej oglądać. A wiele książek, zwłaszcza tych z domowej biblioteczki, czyta po kilka razy. Dziecko dostało coś w rodzaju histerii i potem trzeba było je długo uspakajać. Tak więc opowieść o dzielnym psie ze smutnym zakończeniem nie jest dla każdego.

Nie wiem, czy to wspomnienie dotyczy Niemców Leona Kruczkowskiego, czy innej lektury "wojennej", ale wiem, że miałam w klasie opowiadać fabułę, a coś, co dotyczyło stosunków damsko - męskich nie chciało mi przejść przez usta. Nie pamiętam, czy chodziło o pocałunki, czy coś mocniejszego, ale wiem, że nauczycielka chciała, bym to opowiedziała, a ja milczałam. Taki niesmak pamiętam i małą aferę potem, że nauczycielka żądała "łóżkowych" szczegółów. A ja byłam wtedy taka delikatna.

Kolejna książka - lektura, z którą wiążą się wspomnienia, to Ania z Zielonego Wzgórza Lucy Maud Montgomery. Wiem, że na lekcji polskiego każdy z nas musiał opowiedzieć jakąś Aniną przygodę, na ocenę oczywiście. Było kilku delikwentów (kto to wymyślił, by i chłopcy mieli czytać!!! dziś jako mama chłopca, jestem na nie!), którzy książki nie przeczytali i ja im opowiadałam te przygody na przerwie i nawet na lekcji, a oni je potem referowali i dostawali oczywiście pozytywną ocenę.  

Skoro mowa o dziewczyńskich książkach to wydaje mi się, że większość przeczytałam. A może tylko kilka. Ech, dziś już nie pamiętam. Wiem, że mnie do Ani w ogóle nie ciągnie. Moja mama i wspomniana już znajoma czytały Anie od prawa do lewa i od lewa do prawa. Mama zawsze przy nich płakała. [Ja dla odmiany zalewałam się łzami przy Trafnym wyborze J.K. Rowling].

Potem przyszła pora na całą Jeżycjadę Musierowicz. To było już w szkole średniej, więc już byłam troszkę mądrzejsza i już nie taka nieopierzona w kwestiach życiowych.
Był czas, że Jeżycjadę dosłownie połykałam. Wizyta w księgarni na mieście, by nabyć nową książkę, ech to było wydarzenie. Nie było przecież internetów i nie wiadomo było, czy książka już się ukazała, czy nie. A potem była walka, która pierwsza przeczyta, bo było nas kilka do jednej książki.
Wyszukiwałam, wymyślałam, która z sióstr Borejko jest mi najbliższa. W klasie maturalnej była to oczywiście Pulpecja. Też chciałam mieć brulion Bebe. (To Basiu B. o Tobie ;-)) Nawet sobie taki gruby założyłam, ale jakoś nie szło mi pisanie pamiętników. Potem chciałam być Gabrielą (bo taka rozsądna) i nawet tak się przedstawiałam - jestem Gabriela Borejko. Moja mama i siostra dalej szaleją i wyczekują nowych tomów, ja już niekoniecznie. Już mi minął ten etap "nastolatkowości" i egzaltacji (muszę to powiedzieć głośno) w moim życiu.

Na razie tyle. Wiem, że zanudziłam Was moim pierwszym razem z książką, ale bądźcie cierpliwi, bo to jeszcze nie koniec moich miłosnych perypetii. Do następnego!

2 komentarze:

  1. Zawsze kiedy jestem w Poznaniu, mijam dom Borejków z nadzieją, że kogoś z nich spotkam ;)
    Pozdrowienia!
    Ps. Z racji imienia, moja miłość do Ani była nieunikniona ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ojej, ależ mnie zaskoczyłaś :) Ale ja mam podobnie z książkami. Od dziecka pochłaniałam je w ogromnych ilościach.Przykładem była moja babcia ,która bardzo dużo czytała, ale nigdy nie nalegała bym ja też to robiła.Ja mam nadzieję zarazić tym czytaniem także Elenę, ale ze względu na dwujęzyczność może być różnie.Ani też za specjalnie nie lubiłam.Choć inne książki Montgomery lubiłam. Bardzo też lubiłam Musierowicz oraz inne książki dla młodzieży tamtego okresu- Magda Fox czy Siesicka to były moje ulubione pisarki.Ale ...najbardziej rozkochałam się właśnie w literaturze wojennej.Do tej pory tak mi zostało i sporą część mojej domowej biblioteczki zajmuje właśnie literatura z okresu Drugiej Wojny Światowej.Lektur nie znosiłam czytać na zawołanie, większości z nich zresztą wtedy nie rozumiałam.Za to teraz chętnie do nich powracam:) Oj tak, książki to temat rzeka dla mnie :) Pozdrawiam cię serdecznie :*

    OdpowiedzUsuń