sobota, 19 grudnia 2015

Szukam gwiazdek

Uwielbiam czytać blogi Polek rozsianych po świecie. Taki mój emigrancki rytuał. Nieważne, czy piszą z daleka, czy z bliska, choć te z miejsc egzotycznych kuszą bardziej. Ważne, by pisały. Chłonę każde słowo. Lubię, kiedy jest więcej do czytania, a mniej zdjęć. Zawsze mnie interesuje, co robią w danym kraju, dlaczego żyją poza Ojczyzną, jak się znalazły na emigracji, jak wygląda ich codzienne życie.
Jak wcześniej wspominałam, jakiś tam pomysł na bloga mam, ale nie do końca sprecyzowany. Ciągle się zastanawiam, rozważam. Powiem szczerze, że te blogi osobiste interesują mnie bardziej niż podróżnicze. I tu mój dylemat - pisać ogólnie czy szczegółowo? Intymnie czy bezosobowo?

Postanowiłam jednak ruszyć, bo z takim tempem pisania, mój blog umrze śmiercią naturalną, a tego bym nie chciała. Dlatego decyzja podjęta - będzie bardziej po Jadwigowemu.

Jesienna melancholia przywędrowała nieproszona na bawarską wieś. Nikt jej tu nie chciał, a ona się zadomowiła. Szarości i przykrytego chmurami nieba nie ma u nas za wiele, ale jednak do pełni szczęścia potrzeba jeszcze tak dużo. Czuję, że opadam i słabnę. Działam jak automat - od do. Od niedzielnego wieczoru, do piątkowego popołudnia. Potem przychodzi wytchnienie, ale tylko pozornie mogę złapać oddech. Pozornie, bo czuję się wyzuta, wymiętoszona, zmęczona, pozbawiona inicjatywy. Jednym słowem - w weekend nic mi się nie chcę. Sobotnie przedpołudnie spędziłabym najchętniej w łóżku, a popołudnie .... też w łóżku. W niedzielę podobnie ;-) Taki "relaks" byłby chyba bardziej konstruktywny od tego, co robię teraz, tzn. od spędzania wolnych chwil przy kompie, bo całodzienne siedzenie i wpatrywanie się w komputer jednak strasznie meczy.
Wiem, że przynudzam, pisząc takie banały, ale jednakowoż nie jest łatwo zrobić krok do przodu, kiedy się nie chce. Mam nadzieję, że to tylko chwilowy epizod. Zawsze koniec roku był trudny, bo prawie cztery miesiące pracowało się bez dnia urlopu. A w naszej sytuacji dochodzą jeszcze drastyczne zmiany spowodowane emigracją, z których, niestety, nie wszystkie ułożyły się pomyślnie.
Był taki moment, że szło ku lepszemu. Powoli się stabilizowało. Wydawało się, że nareszcie będzie lepiej. Aż tu bach, coś się rypło. I tak się rypło, że nie wiadomo kiedy znów się ułoży. Bycie w zawieszeniu męczy bardzo, o czym przekonałam się już przed wyjazdem, w momencie, kiedy wiedziałam, że wyjeżdżam, ale nie wiedziałam jeszcze kiedy.
Żeby nie było, że tylko tak pesymistycznie u nas. Na innych płaszczyznach, poza tą jedną, jest dobrze, i faktycznie idzie ku lepszemu, ale ta jedna determinuje poniekąd moje spokojne patrzenie w przyszłość. I nie wiem, czy ma aż taki silny związek z moją jesienną melancholią, ale taki spadek formy nie dotknął mnie już dawno.

Pamiętam jak czytałam internetowe wynurzenia mojej jednej chustowej znajomej. Wtedy były to dla mnie opowieści jak z zupełnie innej bajki. Ot ciekawostka przyrodnicza. Dziś jej przemyślenia są mi dużo bliższe. Ech, człowiek się zmienia.

Czekam na święta z wytęsknieniem, choć mam świadomość, że drastycznych zmian i poprawy nie przyniosą, jeśli sami się nie zmienimy. wystarczy tylko krok naprzód. Tylko i aż jeden krok.

niedziela, 13 grudnia 2015

Prawdziwy film, tak jak prawdziwe jest życie

Miniony tydzień był bardzo trudny.
We wtorek miałam spotkanie, na którym były bardzo ważne osoby. Myślałam, że spotkanie jest tylko formalnością. Wystarczy parę podpisów i mojemu dziecku będzie się żyło lepiej. Dostanie to, czego potrzebuje i wszyscy będą zadowoleni.
Nie jestem w stanie opisać swoich emocji, a przede wszystkim swojego ogromnego rozczarowania i rozgoryczenia. Wystarczył jeden komentarz niekompetentnej osoby, by spotkanie przybrało niekorzystny obrót. Miałam wrażenie, że to, co się tam działo, nie było prawdziwe. Tyle negatywnych zdań wypowiedzianych o młodym człowieku. A jednak decyzja zapadła. Teraz trzeba od nowa zmierzyć się z rzeczywistością. Znów jestem w punkcie wyjścia, z bagażem niepotrzebnego stresu. Znów nie wiadomo, co będzie dalej.
Dowiedziałam się, że trzeba patrzeć perspektywicznie. Może to, co nas czeka, nie będzie łatwe, ale w perspektywie okaże się lepsze, od tego, co było. Może.

Po wtorku było jeszcze kilka pomniejszych sytuacji, dotyczących tego samego. Wszystkie te sytuacje razem dobiły mnie, ale ta wtorkowa najbardziej.

Teraz zastanawiam się, kiedy będzie dobrze. Kiedy odetchnę z ulgą, by stwierdzić, że już żyje się nam normalnie. To nie pierwsza emigracyjna stresowa sytuacja, która podcięła skrzydła.

I na koniec, jako podsumowanie przemyśleń, kilka scen z filmu "Der kalte Himmel".
Autyzm - przez pięćdziesiąt lat niewiele się zmieniło, w mentalności, podejściu, nauczaniu. Wiedza ludzi o autyzmie, odpowiedzialnych ze edukację dzieci, jest znikoma, by nie powiedzieć żadna. Diagnozowanie dzieci też nie poszło ani o jotę do przodu (tu akurat myślę o sytuacji w PL, bo nie wiem, jak to wygląda z perspektywy DE), zanim trafisz na odpowiedniego lekarza, psychologa czy innego specjalistę znającego się na rzeczy, mogą minąć wieki.

"Der kalte Himmel" niemiecki film z 2011 r.w reżyserii Johannes Fabrick opowiada historię autystycznego chłopca i jego wielopokoleniowej rodziny na tle bawarskiej wsi lat 70. ubiegłego wieku. Póki dziecko nie musi iść do szkoły, kłopotu nie ma, bo jego drobne dziwactwa, choć rzucają się w oczy, nie są szkodliwe. Problem zaczyna się, kiedy sześcioletni Felix przekracza próg szkoły. Jego "inności" nie akceptuje wtedy nikt, poza matką, która nie zgadza się na posłanie dziecka do szkoły specjalnej, bo wie, że Felix ma zdolności wyróżniające go spośród innych dzieci, nie tylko w jego wieku - np. potrafi doskonale liczyć w pamięci. Matka próbuje dowiedzieć się, co dziecku jest, co jest niełatwe, bo lekarze stawiają diagnozę, której ona nie potrafi zaakceptować. Jedynym ratunkiem jest specjalista z Berlina, psychiatra dziecięcy. Po kilku miesiącach obserwacji i badań młody lekarz stawia poprawną diagnozę - mały geniusz Felix jest dzieckiem z Zespołem Apergera.
W filmie, tak jak i w prawdziwym życiu, poznanie diagnozy to nie koniec problemów, to raczej kolejna walka z systemem, by pomóc dzieciom w normalnym życiu i w miarę sprawnym funkcjonowaniu w (nietolerancyjnym) społeczeństwie.
Ciekawych scen w filmie jest wiele, ja skupiłam się na wątku dla mnie najważniejszym.
Szkoda, że nie ma polskiej wersji językowej.

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Moja decyzja o emigracji

Niebawem minie rok, od kiedy zaczęłam myśleć o wyjeździe z Polski.
Były dwa wyraźne momenty, kiedy dotarło do mnie, że to, o czym myślałam, marzyłam, może stać się rzeczywistością. Oczywiście tylko wtedy, kiedy sama wezmę sprawy w swoje ręce i zacznę działać.

Problemy życia na emigracji nie są mi obce, gdyż od wielu lat poza granicami Ojczyzny mieszkają moi rodzice i rodzeństwo. W zasadzie "tu" zostałam tylko ja. Choć dawno temu myślałam o życiu w innym kraju, przeprowadzka nie była w ogóle możliwa.
Do czasu...
Gdy uświadomiłam sobie, że ten czas wreszcie nadszedł, nie do końca byłam zdecydowana, by już teraz podjąć decyzję. Aż nastał pamiętny dzień, grudniowa niedziela 2014 r. Wtedy uświadomiłam sobie, że nie ma na co czekać, bo dzieci rosną, a potem może być trudniej.

To, że emigracja będzie do Niemiec, było dla mnie sprawą naturalną, bo znam język niemiecki. Pojawiły się głosy, że może łatwiej mi będzie, gdybym zamieszkała tam, gdzie rodzice, ale taki pomysł absolutnie nie był przeze mnie brany pod uwagę. Po pierwsze, nie znam francuskiego na tyle, by się swobodnie komunikować. [Znajomość języka kraju docelowego jest czynnikiem bardzo pożądanym. Uświadomiłam sobie to dopiero wtedy, kiedy wielokrotnie musiałam dzwonić na infolinię różnych firm, by załatwić bardzo ważne sprawy]. Po drugie, w DE mam możliwość pracy w zawodzie, może nie do końca w wyuczonym, ale pokrewnym. Po trzecie wreszcie, jestem tu w stanie utrzymać siebie i dzieci z jednej pensji (wiem, że z perspektywy PL jest to trudne do uwierzenia).

Trochę rozmyślałam, gdzie się w Niemczech osiedlić, ale problem w zasadzie rozwiązał się sam, po tym jak się okazało, że w Bawarii jest najwięcej ofert i największe zapotrzebowanie na "opiekunki do dzieci".

Działałam wielotorowo.
Po pierwsze - stworzyłam swoją aplikację. W PL szukałam "na poważnie" pracy raptem dwa razy i wystarczyło tylko CV, bo nawet LM nie musiałam pisać, więc dużego doświadczenia w temacie nie miałam, ale zdziwiło mnie, że niemiecka aplikacja jest tak rozbudowana. Musiałam przygotować np. także kopie świadectw pracy.
Po drugie - oddałam do tłumaczenia przysięgłego moje dyplomy akademickie wraz z całą aplikacją.
Po trzecie - w urzędach zebrałam potrzebne dokumenty (niektórych nie musiałam na szczęście tłumaczyć, bo są na europejskich drukach), które będą niezbędne w Niemczech. Tu pomocne okazało się polonijne forum.

Od momentu, kiedy usiadłam do pisania CV, do momentu, kiedy dowiedziałam się, że mam pracę, minęło raptem cztery miesiące, ale gdybym się nie guzdrała z pisaniem i od razu aplikowała na odpowiednie stanowisko, to myślę, że trwałoby to dwa razy krócej. Po wysłaniu ok. 20 aplikacji okazało się, że powinnam ubiegać się o pracę na innym stanowisku. Wtedy, rzutem na taśmę, wysłałam jeszcze pięć mejli i ... bingo! Udało się! Dziś pracuję w branży "opiekunek do dzieci".






niedziela, 6 grudnia 2015

Pierwsze wrażenia

Zacznę od pozytywów.

Na pierwszy ogień pójdzie  niemiecka biurokracja.

Tyle się słyszy o niemieckiej biurokracji, w większości negatywnych rzeczy, że czasami się włos na głowie jeży. Sądzę jednak, że w większości państw, nie tylko w DE, załatwianie sprawy urzędowej jest dość rozbudowane i niejednokrotnie człowiek może wyjść z siebie, zanim osiągnie sukces.

Ja, póki co, mam bardzo pozytywne doświadczenia. Może wynika to z faktu, że mieszkam na wsi i nasz ratusz nie jest tak oblężony, jak te w dużych miastach, np. w stolicy Niemiec, gdzie podobno ok. miesiąca trzeba czekać na zameldowanie. I godziny urzędowania mamy spoko - raz czynne od 7.30, a raz do 18. Powiedziałabym, że nawet lepiej niż w Wawie. Kolejek brak. Urzędnicy mili i pomocni ;-) Choć akurat w Wawie też w dużej mierze trafiałam na miłych i pomocnych.

Wracając do sedna.
Zanim jeszcze wyjechałam do Niemiec, już byłam w kontakcie z tutejszym urzędem. Fakt, zdziwiona byłam tym, że w załatwienie mojej sprawy zaangażowane było tak wiele osób - pięć na pewno. Z każdą z nich rozmawiałam tylko raz, a była to wymiana nie więcej niż pięciu zdań. Ale co ciekawe, wszyscy urzędnicy byli doskonale poinformowani o mojej sprawie i nie musiałam każdemu z osobna tłumaczyć, o co mi chodzi. Bardzo duży plus.

Korespondencja urzędowa

Muszę przyznać, że tak wiele listów przy okazji przeprowadzki, jak tu w DE, nie dostałam nigdy. A myślę o takiej poważnej przeprowadzce, tzn. rodzinnej, ze zmianą adresu w urzędzie meldunkowym.
Przez pierwszy miesiąc listy dostawałam niemal codziennie. Spraw do załatwienia na początku było też sporo i nawykiem stało się codzienne sprawdzanie skrzynki.

Ciekawostką natomiast było to, że wiele spraw, które w PL można załatwić mejlowo, tutaj załatwia się listownie. To było dla mnie dobre rozwiązanie, bo przez długi czas nie miałam internetu.
Niemiecka poczta działa dość sprawnie i ponoć (tak, to uprzedzenie z Polski) listy nie giną, dlatego listowna korespondencja z urzędem działa bez zastrzeżeń.

Na razie tyle, jeśli chodzi o pierwsze wrażenia z Niemiec.
Do następnego!

piątek, 17 lipca 2015

Monika Staszewska "Bez lęku" - lektura obowiązkowa dla każdego

Mam to szczęście, że znam Monikę osobiście. Jest niesamowitą kobietą, pełną ciepła i mądrości, a przy tym bardzo skromną i opanowaną. Ciągle chce się Jej słuchać, bo życie blisko Moni wydaje się proste. I zawsze ma tyle mądrego do powiedzenia, bez przynudzania. Nie daje konkretnych rad, a uwalnia siły, które drzemią w każdym człowieku. Popycha do samodzielności w podejmowaniu decyzji. Zapewnia, że "damy radę". Więcej pisać nie będę, choć mogłabym jeszcze długo, a nie piszę dlatego, bo wiem, że Monia nie lubi być na świeczniku ;-)

Książka "Bez lęku" to wywiad rzeka. O czym jest ta książka? O życiu.
Szukając recenzji w sieci trafiłam na kilka i każdy z autorów jest podobnego zdania - nie da się napisać o czym jest książka, bez cytowania jej fragmentów.
Uważam, że to lektura obowiązkowa dla każdego, a szczególnie dla kobiet. Żeby nikt jednak nie pomyślał, że "Bez lęku" to książka o karmieniu piersią, bo choć Monika Staszewska jest przede wszystkim znana jako położna i doradczyni laktacyjna, to tematy poruszane w książce dotyczą wartości uniwersalnych - miłości, cierpienia, lęku, rodzicielstwa (bardzo w duchu rodzicielstwa bliskości) szacunku, wiary.

Niektórym koleżankom mówiłam o tej książce, ale nie wiem, czy dość przekonująco. Teraz jest okazja do przeczytania (zwłaszcza, że na stronie wydawnictwa kosztuje raptem 10 zł).




czwartek, 16 lipca 2015

Parcie na starcie!

Dochodzą mnie słuchy, że Czytelnicy czekają na nowe posty. Zaglądają, dopingują i nic. Nic nowego bawarskie ziemniaczki nie opublikowały. Dlatego, by nie było tu ciszy i nie sprawiać zawodu Wam, wiernym Czytelnikom, coś napiszę.
Przyznam się, że nie do końca sprecyzowałam w swojej głowie, jaka ma być formuła bloga, ale w końcu, to ja jestem tu panią i sama muszę zdecydować. Najwyżej napiszcie w komentarzach, że post do bani, albo że post fajowy, albo piszcie, co tam chcecie.
W głowie mam pomysły na tysiąc dwieście postów. Ale co z tego, skoro żadnego nie można przeczytać. 
W kolejce czekają posty na opublikowanie. Ale co z tego, skoro nie są jeszcze dokończone. 
Na blogu kilku postów zawieszonych w próżni. Ale co z tego, skoro ....
Długo by można wymieniać, ale przecież nie o to chodzi. Jeszcze chwila cierpliwości (a może i dwie), i mam nadzieję, ziemniaczki ruszą z kopyta.
To trochę tak, jak z pisaniem prac na studiach (przynajmniej ja tak miałam). Chciałoby się jak najpiękniej. I tak się zastanawiasz, z której strony to ugryźć, co zamieścić, z czego zrezygnować. Czas płynie, a Ty nie masz kompletnie nic. Ale w końcu się mobilizujesz i jest. napisane! Ufff!
Liczę na to, że i u mnie nastąpi ten przełom!


niedziela, 5 lipca 2015

Wakacyjna podróż pociągiem w 2013 r. przez Niemcy i Francję, część I - Legoland, Monachium

Trzy głowy
fot. J. Amer 
Przesiadka w Berlinie Hbf.
fot. J. Amer 
Berlin Warszawa Expres PKP/DB
fot. J. Amer


To krótki opis wrażeń na gorąco.
Moja pobudka jest parę minut po czwartej, dopiero na dworcu przychodzi refleksja, że wszystko następuje co najmniej 20 min. za wcześnie. Usprawiedliwiam się tym, ze częściej korzystam z samolotu, a tam potrzeba więcej zapasu. Piję swoją poranną pyszną herbatkę. Robię kanapki na drogę, ale tylko symbolicznie, a potem bez problemów budzę dzieciaki i zaczyna się nasza hardkorowa przygoda. Dzieciaki pałaszują śniadanie, ja nie daję rady nic zjeść, ciekawe dlaczego :] Jeszcze tylko szybkie zmywanko, wszak nie będzie nas w domu 5 tygodni. Czekamy na zamówioną na piątą rano taksówkę, która wreszcie przyjeżdża i zawozi nas na Dworzec Centralny. Poprzedniego dnia tata pocieszał mnie, bym nie martwiła się, że obładowana bagażami wyglądam jak rumunka, bo są wakacje i ludzie rożnie na dworcach i w ogóle w podroży wyglądają. I faktycznie krótkie spojrzenie na czekających na pociągi i stwierdzam, ze nie jest źle, a w zasadzie spakowana jestem dość zgrabnie. Pamiętajcie, ze wieziemy ze sobą namiot i skrzypce :]
Parę minut przed szóstą wjeżdża na peron pociąg do wielkiej przygody. Wszyscy jesteśmy podekscytowani, a Upu Pork, miłośnik transportu publicznego, szczególnie. Wtenczas pociąg do Berlina jawi nam się jako bardzo komfortowy, druga klasa jak pierwsza, a pierwsza pełen luksus, och i ach. Jeszcze nie wiemy, czym nas zaskoczą Niemcy w tej kwestii :] Pociąg mknie dość szybko. Po pięciu godzinach podroży wjeżdżamy do stolicy Niemiec, która z okien pociągu wygląda wielce zachęcająco. Ale niestety tym razem nie mamy czasu nawet na superszybkieekspresowe zwiedzanie miasta. Przesiadkę do następnego pociągu (ICE) relacji Hamburg -- Monachium mamy na Dworcu Głównym (dla niewtajemniczonych pociąg przecina całe Niemcy na pół, od północy na południe), który trasę plus/minus 900 km pokonuje w 9h.  Dla odmiany polskie pociągi w takim czasie pokonują trasę połowę krótszą -- Wawa - Jastarnia. Dworzec Główny w Berlinie to bajka, dla tych oczywiście, którzy lubią wyzwania. Ci, którzy ich nie lubią, niech zostaną w domu, bo podróże nie dla nich heh. No dobra żarcik. To trzeba zobaczyć :) Otóż Berlin Hbf to dworzec kilkupoziomowy, wkomponowany w galerię handlową, przy czym nie jest to coś takiego jak Wawa Wileńska, czy Centralny i Złote Tarasy.Tu by przejść z jednego peronu na drugi należny faktycznie przejść przez pasaże galerii. Dworzec może przerażać swoją wielkością, ale przydaje się bardzo umiejętność rozszyfrowania piktogramów. Kiedy z naręczem przeraźliwie słodkich donatów, które przyczynią się do problemów brzusznych dziecia i mleczną kawą (ble), zajmujemy miejsce w przedziale, rozlegają się nasze zachwyty -- jak tu pięknie, jak przyjaźnie, jak wygodnie itp. Podróż momentami się dłuży.
Wreszcie wysiadamy na dworcu w Günzburgu. Jeszcze tylko szybki zakup kebabów, byśmy mogli się czymś ciepłym posilić i czekamy na autobus, który zawiezie nas do Legolandu.
Wszelki informacje dotyczące dojazdu, cen, noclegów, atrakcji można znaleźć na stronie Legolandu
W końcu późnym popołudniem po dwunastu godzinach podróży docieramy na camping. 


Dworzec w Günzburgu. Czekamy na autobus.
fot. J. Amer
Pyszne śniadanie na łonie natury.
fot. J. Amer
Nasz namiot.
fot. J. Amer
W Legolandzie spędziliśmy dwie noce i dwa dni. Sam camping jest przyjemny, może brakuje mu tylko cienia, ale akurat większość przyjeżdża tu na jedną lub dwie noce. Sanitariaty są czyste. Jest dużo kabin. Rankiem jest możliwość kupienia pieczywa plus czegoś na śniadanie w budce koło recepcji (nie pamiętam do której godziny), jeśli nie chcemy się stołować w drogich restauracjach, których na terenie Legolandu i campingu jest kilka. Trzeba przyznać, że wyprawa do Legolandu to niemały wydatek, ale jeśli ktoś planuje pobyt z noclegiem gdzieś indziej, to może wykorzystać zniżki, dostępne choćby w gazetkach lego.

Pobyt w Legolandzie bardzo podobał się moim dzieciom. Na pewno pojedziemy tam jeszcze raz. Mamy porównanie z Disneylandem i niemiecki park rozrywki wypada zdecydowanie korzystniej, zwłaszcza jeśli chodzi o dzieci w przedziale przedszkolno - wczesnoszkolnym. Tu jest więcej atrakcji przeznaczonych właśnie dla nich. I co ważne, nie ma dzikich tłumów. (Fakt, byliśmy tam tylko raz, w lipcu, w środku tygodnia). W podparyskim Disneylandzie nieważne kiedy poszliśmy, zawsze były tłumy.

Gdzieś w Amazonii.
fot. J. Amer
Koncert.
fot. J. Amer
Z wizytą u Flinstonów.
fot. J. Amer
Nigdy więcej! by mama
fot. J. Amer
Jesteśmy muzykanci, przychodzim z daleka...
fot. J. Amer
Kolejnym etapem podróży było Monachium. Spaliśmy na campingu The Tent w dzielnicy Moosach, z dogodnym połączeniem tramwajowym (15 min.) do centrum. Wg opisu na stronie The Tent to idealne miejsce dla backpackerów. Trzeba tam być, by poczuć tę szczególną atmosferę. Fakt, to, co mnie zaskoczyło, to brak ogrodzenia (polskie myślenie, ech ;-)). Camping jest po prostu .....częścią parku.
Sanitariaty bdb. Ważna informacja, camping nie jest miejscem dla kamperowców, gdyż można tam li i jedynie rozbić namiot, przenocować na podłodze w pawilonie lub na łóżku piętrowym. Nie ma parkingu, samochód można zostawić na ulicy, tuż obok campingu.
Jest "sklepik", gdzie można się posilić i gdzie przesiadują podróżnicy z całego świata, by wymienić doświadczenia. Zdecydowana większość to ludzie młodzi (przynajmniej duchem ;-))
Po przejrzeniu ofert okazało się, że ten camping był najkorzystniejszy cenowo. Na miejscu pan w okienku pobrał kasę tylko za mnie i namiot. Dzieci spały za darmo. Bardzo miłe.

fot. J. Amer
fot. J. Amer
fot. J. Amer
fot. J. Amer 
fot. J. Amer
fot. J. Amer
fot. J. Amer 
fot. J. Amer
Uczciwie przyznaję, że po odwiedzeniu zaledwie kilku muzeów w Niemczech, polskie muzea nie robią na mnie już takiego wrażenia. Tam wszystko jest inne, a trawa bardziej zielona ;-)
Poniżej przedstawiam opis wrażeń pierwszego muzeum, które odwiedziliśmy będąc w Niemczech.
Istotnym punktem pobytu w Monachium była wizyta w Muzeum Transportu, które jest częścią Deutsches Museum. W klimatyzowanych halach (b.ważne, kiedy na zewnątrz gorąco) zaprezentowano obszerną kolekcję pojazdów - hala 1 - transport miejski, hala 2 - podróże, hala 3 - mobilność i technika.
Na zwiedzanie trzeba przeznaczyć min. 2 h. Do kilku pojazdów można wejść, resztę należy podziwiać z zewnątrz. Do dziecięcych atrakcji należy dołączyć także możliwość ganiania się po olbrzymich halach, biegania po korytarzach i schodach. Kiedy tam byliśmy, ludzi była akurat minimalna ilość, więc na szczęście nasze krzyki i bieganina za bardzo nie przeszkadzały. Muzeum to doskonałe miejsce dla małych i dużych fanów komunikacji, ale dziewczynki też nie będą się nudziły. Zdecydowanie każdy znajdzie coś dla siebie.

Tak się złożyło, że będąc w Monachium nie mieliśmy żadnego przewodnika, ani dobrego planu miasta. Dlatego kiedy zobaczyłam plakat zachęcający do zwiedzania miasta zabytkowym tramwajem, od razu się na to zdecydowałam. W każdy weekend (w tym roku do 4 października) o pełnej godzinie od 11 do 14 na przystanku "Sendinger Tor" rozpoczyna się godzinna przejażdżka. Ceny biletów pod linkiem.  

Kolejne muzeum to Deutsches Museum, którego kolekcja jest imponująca. My odwiedziliśmy tylko jeden dział, ten dedykowany dzieciom



Jastarnia lipiec 2014

fot. archiwum prywatne 
fot. archiwum prywatne 
fot. archiwum prywatne 
cdn.

Polskie Tatry i Zakopane - wakacje 2014

fot. J.Amer 
fot. Upu Pork
fot. Upu Pork
Drugą wakacyjną wyprawą A.D. 2014 był pobyt w Zakopanem. Moja miłość do Tatr zaczęła się dawno temu. Dziś z sentymentem wspominam letnie oazy w Słodyczkach. To był dobry czas.
Do tej pory jakoś nie było możliwości, by pojechać z dziećmi w góry na dłużej. Ale w końcu się udało. Zdecydowałam się na nocną podróż koleją, która to podróż trwała cała noc i jeszcze trochę. Należy dodać, że odległość 147 km z Krakowa do Zakopanego pociąg pospieszny pokonuje w ciągu trzech godzin 30 min, a pociąg osobowy w cztery i pół godziny. Ot, lokalny koloryt. Widoki są za to przednie. Oczywiście są również inne rozwiązania komunikacyjne.

Zależało mi, by znaleźć kwaterę możliwie blisko wejścia na szlaki. Wtedy nie trzeba by tracić sił przed wędrówką właściwą, ani pieniędzy, bo choć komunikacja busowa jest świetnie rozwinięta, to jednak dość kosztowna przy dłuższym pobycie.
Z miejscówką lepiej trafić nie mogłam. Mieszkaliśmy u Ojców Bernardynów na Bystrem. Do naszej dyspozycji był pokój 3 os. z oddzielną łazienką na korytarzu tylko dla nas. W pozostałych pokojach łazienka jest w środku, inna opcja to wspólna dla kilku pokoi łazienka na korytarzu. Kuchni jako takiej nie było, ale mogliśmy korzystać z mikrofalówki w kuchni klasztornej. Ogólnodostępna lodówka była na korytarzu. Była możliwość wykupienia posiłków, ale nie skorzystaliśmy. Czajnik był w każdym pokoju. Warunki w zasadzie troszkę spartańskie, choć niczego nie brakowało, ale za taką cenę (60 zł za dobę za naszą trójkę) narzekać nie powinnam.

Jeśli chodzi o klimat dużo bardziej pasowałby nam nocleg po sąsiedzku, w ośrodku wypoczynkowym KABEL, ale niestety cenowo za wysokie progi.

Jak powszechnie wiadomo do każdej podróży należy się w jakiś sposób przygotować. Z nami nie było inaczej. Najpierw wizyta w Decathlonie, buty, kijki, plecaki, kurtki od deszczu i parę innych rzeczy. Następnie coś do czytania i oglądania ;-) Zdecydowałam się na polecany na forach przewodnik TATRY POLSKIE Józefa Nyki, miłośnika gór, alpinisty i taternika.
cdn.

Z wizytą w Toruniu

Dni poprzedzające Boże Narodzenie 2014 były iście jesienne, szare i pochmurne, a temperatura oscylowała wokół 10 st. C. I cóż było zrobić? Bilety zostały kupione, więc gdy nastał przedświąteczny poniedziałek, bladym świtem, ups, ciemną nocą, w strugach deszczu ruszyliśmy na przystanek Polskiego Busa na Młocinach. Po ponad trzech godzinach podróży byliśmy w Toruniu. Przystanek znajduje się przysłowiowy rzut beretem od Starego Miasta.

Głównym celem naszej eskapady była wizyta w planetarium. Zanim tam dotarliśmy, trzeba było się gdzieś posilić. Jako że jeden dzieć nie uznaje kanapek, skorzystaliśmy z oferty śniadaniowej w pasta&basta. Lokal znajduje się przy Rynku Staromiejskim. Muszę napisać, że na szczególne uznanie zasługuje .......... toaleta. Gdy się w niej znalazłam, od razu przypomniał mi się wpis Liski o poznańskim hotelu.

Po śniadaniu ruszyliśmy do orbitarium. Dużym minusem jest brak szatni (i chyba toalet, ale teraz już nie pamiętam). Jest to uciążliwe zwłaszcza w okresie zimowym oraz kiedy pada deszcz. Na szczęście w sali orbitarium znalazło się miejsce na odłożenie kurtek i parasoli. Wejście jest o określonej godzinie i można tam przebywać 40 minut. Orbitarium to interaktywna wystawa, która w przystępny sposób tłumaczy procesy i zjawiska zachodzące we wszechświecie. Stanowisk jest zaledwie kilka. Całe szczęście, że oprócz nas, była tam tylko jedna rodzina, bo dzięki temu dzieci mogły, bez pośpiechu, obejrzeć wszystkie urządzenia. Osobiście czułam lekkie rozczarowanie, że tak mało eksponatów. Nie byliśmy w Centrum Nauki Kopernik, ale przypuszczam, że toruńskie planetarium to tylko wycineczek, bo nawet nie wycinek, tego, co na nas czeka w stolicy. Po wyjściu okazało się, że możemy jeszcze, za dodatkową opłatą, uczestniczyć w pokazie filmowym w geodium, astronomicznym kinie. Pani co prawda odradzała, bo dzieci za małe, ale podjęliśmy męską decyzję i poszliśmy na film. I to był strzał w dziesiątkę. "Gwiazd Betlejemska" wprowadziła nas w świąteczny nastrój, pokazała jak wyglądało niebo w czasach narodzenia Chrystusa, zapewniła sporą dawkę nauki o gwiazdach. Bardzo polecam wizytę w geodium!

Kolejnym miejscem, które odwiedziliśmy było Żywe Muzeum Piernika. I tu wejścia odbywają się o określonej (pełnej) godzinie. Jest szatnia i toaleta. Oprócz pogadanki o piernikach, maszynach bardzo starych i tych trochę starszych, historii miasta, jest również część praktyczna, czyli samodzielne wyrabianie pierniczków. Całość opowiedziana w ciekawy sposób, a możliwość zrobienia ciastek daje dzieciom dużo radości. Na miejscu jest też sklepik, w którym można kupić pamiątki i oczywiście pięknie udekorowane słodkie pierniki.

fot. J. Amer
fot. J.Amer
fot. J. Amer
fot. J. Amer
fot. J. Amer
Po wyjściu z muzeum okazało się, że deszcz ustał, dlatego powolnym spacerkiem, zahaczając o Krzywą Wieżę, ruszyliśmy w kierunku zamku. No no... nastawiałam się na wielkie zamczysko, a okazało się, że to ruiny, częściowo wyremontowane. Nie wiem, może nie zobaczyliśmy wszystkiego, może aura była niekorzystna, może byliśmy już zmęczeni, ale nieporozumieniem jest dla mnie pobieranie opłat za wstęp. Gdyby był przewodnik, zrozumiałabym jeszcze, ale tak, jak jest, to szkoda gadać. Dzieci były znudzone, zwłaszcza młodsze. Starszaka próbowałam zainteresować historią, niestety tabliczki z informacjami nie były podświetlone i w półmroku nie dało się ich przeczytać.

Trochę znudzeni, trochę głodni ruszyliśmy na poszukiwanie pysznego obiadu. Z dąsem i lekkim fochem trafiliśmy do manekina, kultowej naleśnikarni w mieście Mikołaja Kopernika. Naleśniki na tysiąc sposobów, pyszna lemoniada, a przede wszystkim przystępne ceny sprawiły, że teraz to częste miejsce naszych weekendowych obiadów. I nie odstrasza nas nawet długi czas oczekiwania na naleśniki i jeszcze dłuższa kolejka przed wejściem.

Po posiłku był czas na spacer uliczkami Starego Miasta w .... deszczu. Wszystkie atrakcje są blisko siebie, dlatego na zwiedzanie spokojnie wystarczy jeden dzień. Byliśmy przemoczeni, dlatego z radością odwiedziliśmy dwa kościoły, a w jednym zostaliśmy na wieczornej Eucharystii. Podziwialiśmy dwie szopki, również z żywymi zwierzętami. Przed odjazdem czekała nas jeszcze wizyta w McDonaldzie (Mamo jesteśmy głodni!). W podróży powrotnej w swoje objęcia złapał nas Morfeusz. Dobrze po północy dotarliśmy do domu. Całe szczęście, że następnego dnia nie trzeba było wcześnie wstawać.

 Toruń jest piękny!


sobota, 4 lipca 2015

Tadam! Blogowanie czas zacząć!

Trochę trwało zanim zdecydowałam się na założenie bloga, ale w końcu się udało.

Upał!
Tak wiem, że jak jest lato, to musi być gorąco, ale tak, jak Smerf Maruda, nie cierpię upałów!
Sama sobie zorganizowałam areszt domowy i po dwóch dniach mam dość. Trzeba by zrobić coś konstruktywnego, zatem ... blog i do dzieła!

fot. J. Amer